Android 4.1 Jelly Bean zadebiutował przy okazji premiery pierwszego oficjalnego “tabletu prosto od Google”, wyprodukowanego przez ASUSa Neksusa 7. Jednak błyskawicznie pojawiła się aktualizacja dla Galaxy Neksusa, liczba urządzeń z żelkiem wzrosła tym samym do dwóch. Kolejnym smartfonem, który może pochwalić się najnowszą odsłoną systemu operacyjnego Android, jak się okazało, wcale nie stał się jeden z topowych modeli od Samsunga, HTC, LG czy Sony. Jelly Bean wylądował bowiem na niemłodym, trwającym na rynku od dłuższego już czasu Neksusie S, ku ogromnej uciesze posiadaczy tego modelu. Tym samym Google delikatnie utarło nosa producentom urządzeń mobilnych, pokazując, że przygotowanie aktualizacji do najnowszej wersji systemu dla smartfona z jednordzeniowym procesorem i 512MB pamięci operacyjnej RAM jest jak najbardziej możliwe.

Jako że miałem szczęście wejść w posiadanie tego ciekawego urządzenia i tym samym mogę korzystać z dobrodziejstw najnowszej wersji Androida, postanowiłem podzielić się wrażeniami z Czytelnikami blogu Androidal.pl.

Słowem wstępu
W moje ręce trafił Nexus S oznaczony symbolem i9023, który od i9020 różni się technologią, w której wykonany został ekran. i9023 to Super LCD, podczas gdy i9020 posiada Super AMOLED. Dla zachowania formy recenzji przypomnę, że Nexus S ekran ma delikatnie wygięty, co sprawdza się głównie podczas wykonywania rozmów głosowych. Poza tym wygięcie daje fajne wrażenie, które jednak szybko zostaje przyćmione tym, co wielu w produktach Samsunga od dawna uważa za największą wadę: plastikiem, z którego wykonano sprzęt. Jako były posiadacz Samsunga Galaxy S i Galaxy S Plus nie odczułem wielkiego zawodu z powodu kiepskiej jakości wykonania, licznych odcisków palców zostających na obudowie i chwilami wrażenia, że trzymam w ręce przysłowiową tandetę. Jestem przyzwyczajony. Wyobrażam sobie jednak niemiłe zaskoczenie, gdy na Neksusa S przesiądzie się ktoś, kto dotychczas korzystał z chociażby smartfonów produkcji HTC. Albo – czemu nie? – Apple. Różnica jest ogromna.

Jako że Nexus S powstał w czasach, gdy karierę zaczynał Android w wersji 2.3 Gingerbread, pod ekranem mamy do czynienia z dawniejszym układem przycisków – wszystkich dotykowych, nie fizycznych. Od lewej: wstecz, menu, szukaj i dom. Aby wywołać znane z Ice Cream Sandwich (a także Jelly Bean) menu uruchomionych aplikacji należy przytrzymać dłużej klawisz dom, tak, jak robiło się to w poprzednich odsłonach systemu Android. Jednak uruchomione aplikacje wyświetlają się już w nowoczesny sposób, w formie listy, i można je zamykać przesuwając ikony na boki.

Android na golasa
Przyznam się szczerze, że bardzo długi czas należałem do przeciwników “gołego” Androida na pokładzie smartfonu. Z powodów czysto estetycznych – do momentu premiery wersji 4.0 Ice Cream Sandwich zwyczajnie uważałem podstawę systemu za niemiłą dla oka, zwłaszcza na tle co prawda mocno jednostajnego, ale także dopracowanego wizualnie systemu iOS. Jednak od lodowej kanapki i wprowadzenia interfejsu holo zmieniłem zdanie, i teraz nakładkom na system mówię stanowcze: nie! Lepsze jest wrogiem dobrego. Oczywiście, że tworzenie autorskich interfejsów powoduje wiele udogodnień, co było widoczne zwłaszcza w starszych odsłonach systemu. Teraz jednak “goły” Android posiada nie tylko stabilizację wizualną, ale także sporo z tych udogodnień, które dawniej osiągało się nakładkami. Jelly Bean jest naturalną konsekwencją przygotowania Ice Cream Sandwich, zmiany wizualne są jedynie kosmetyczne, a całość podoba mi się tak bardzo, że nałożenie na to nakładki, czy nawet zmianę domyślnego launchera uważam za profanację ;-)

Nexus S daje nam do dyspozycji pięć pulpitów. Nie można ilości tej zmniejszyć ani zwiększyć. Według mnie wynika to głównie z faktu szczególnych udogodnień, które system odziedziczył po starszym o rok bracie, lodowej kanapce. Po pierwsze mamy możliwość tworzenia folderów. Tak, wiem, nie będę tego ukrywał – sposób ich kreacji pokazuje wyraźnie skąd Android pomysł zaczerpnął, kłaniamy się uprzjmie firmie z Cupertino. Wystarczy przeciągnąć ikonę na kolejną, by powstał folder. Każdy można nazwać po swojemu, tworząc katalogi tematyczne. Nie muszę dodawać, jak wiele miejsca można w ten sposób na pulpitach zaoszczędzić. Drugim elementem, przez który pulpitów mamy tylko pięć jest możliwość skalowania widżetów. Zwyczajnie zmieniamy ich rozmiar i układ na taki, jaki jest dla użytkownika najbardziej optymalny. Kalendarz nie musi być już tylko skrawkiem, nie musi także zajmować całego ekranu.

Nowością w Jelly Bean jest natomiast możliwość automatycznego rozmieszczania ikon i widżetów na pulpitach. Chcąc przestawić elementy wystarczy je przytrzymać i przesuwać na ekranie – inne zmienią swoją pozycję samodzielnie tak, by widżet aktualnie wybrany zajął to miejsce, które mu wybierzemy. Nawet, jeśli uprzednio było zajęte. Trochę przypomina to manipulację ikonami w systemie iOS, gdzie chcąc wprowadzić porządek przesuwamy ikonę, a inne przed nią jakby uciekały, robiąc miejsce. Oczywiście w Androidzie 4.1 Jelly Bean dodatkowym smaczkiem jest fakt możliwości umieszczania na pulpitach nie tylko ikon, ale i widżetów, a ten sposób układania zawartości wyświetlacza jest bardzo przyjemny. Nie ukrywajmy jednak, że to po prostu wygodny bajer, nie żadna rewolucja.

Masło? Wyszło!
Nie wiem jak inni fani systemu operacyjnego Android, ale ja mimo całej sympatii dla zielonego robota i otwartej polityki Google od zawsze miałem problem związany z wydajnością kolejnych smartfonów. Zakrzywianie rzeczywistości nic nie dało – faktem pozostawała ślamazarność Androida, niedostrzegalna jedynie w najlepszych, najnowszych, a tym samym najdroższych urządzeniach. Ot, taki urok – lagowanie można przeżyć, ciesząc się w zamian licznymi usługami, które Google dopracowało, a których u konkurencji próżno szukać. Jednak zawsze było trochę nieprzyjemne to, że iOS działa płynniej, że Windows Phone działa płynniej. Google wreszcie zauważyło ten problem i w wersji 4.1 Jelly Bean wprowadzono nową technologię – Project Butter, mającą na celu właśnie zwiększenie płynności obsługi urządzenia, dzięki nowym algorytmom odpowiedzialnym za reakcję ekranu na czynności wykonywane przez użytkownika.

Chciałbym napisać, że Project Butter widoczny jest z daleka, ale… musiałbym do tego celu mieć tablet Nexus 7 albo Galaxy Neksusa. W Neksusie S Project Butter pozostaje elementem bardzo abstrakcyjnym – zwiększenie płynności jest niezauważalne, co oczywiście ma związek ze wspomnianymi już, jak na dzisiejsze czasy dość przeciętnymi parametrami urządzenia. Nie znaczy to, że Nexus S pod kontrolą Jelly Bean jest przerażająco wolny – sprawuje się bardzo ok, zwłaszcza jak na sprzęt, którego czas życia dobija powoli dwóch lat. Jednak nie czarujmy się, do płynności działania topowych modeli z roku 2012 mu bardzo daleko.

Teraz Google
Kolejnym elementem, na który warto zwrócić uwagę jest usługa Google Now. Na zachodzie szybko została nazwana Google’owskim odpowiednikiem Apple’owskiego asystenta głosowego Siri, przy czym większość dziennikarzy z miejsca zauważała, że sposób komunikacji jest od Siri wygodniejszy.

W naszym pięknym kraju Google Now jest jednak usługą nie do końca tego typu. Można ją wywołać z zablokowanego ekranu przeciągając kursor w górę. Wygląda podobnie do Google Search, a komunikować się z Google Now można głosowo. To znaczy: użytkownik może próbować zadawać pytania, często otrzymując w zamian trafne odpowiedzi… ale tylko w formie tekstowej.

Google Now mimo że przypomina kartę przeglądarki, jest jednak odrębną aplikacją, ułożoną w formie kolejnych pasków informacyjnych. Mamy tu bezpośredni dostęp do informacji takich jak pogoda, ruch (o którym za chwilę), transport publiczny, loty, sport, kolejne zaplanowane spotkania, wykorzystanie tłumacza, waluty, godzina w obecnej lokalizacji i w domu, ciekawe miejsca. O co chodzi konkretnie? Otóż chodzi o to, że Google Now ma być usługą tak inteligentną, by odpowiadać na pytania, które dopiero mogą nam – użytkownikom – przyjść do głowy. W sensie: przewidzieć co się dzieje dookoła i czym się zajmujemy, wykorzystując dostępne informacje o czasie, lokalizacji, aktywnych aplikacjach (np. otwarty kalendarz, planowane spotkania), po czym być w stanie szybko udzielić konkretnych informacji.

Jak to działa? Bardzo przyjemnie, widać potencjał usługi, być może za jakiś czas, gdy Jelly Bean zagości na nieco większej liczbie urządzeń niż niecałe 2% wszystkich, Google Now okaże się tym, czego nabywcy sprzętu potrzebują najbardziej. A przynajmniej bez problemu taką sytuację potrafię sobie wyobrazić :-) Wracając do tematu: powiedzmy, że w pracy szukałem numeru telefonu do Urzędu Skarbowego, albo do szpitala. Szukałem klasycznie, siedząc przy komputerze, będąc zalogowanym jako użytkownik przeglądarki Chrome. Numer znalazłem, spoglądam na telefon… a tam Google Now samo z siebie podaje mi dokładną drogę do urzędu z mojej aktualnej lokalizacji, podaje także czas podróży oraz zwraca uwagę na warunki panujące na trasie – nie tylko pogodowe, ale także jaki jest ruch o tej porze dnia.

Niby nic, a jednak bardzo sympatyczna usługa, która rzeczywiście spisuje się w bardzo mądry sposób. Nie czeka na kolejne rozkazy czy życzenia użytkownika, ale dba o jego ewentualne potrzeby, trwając w stanie gotowości. Bardzo przyjemna rzecz, wyobrażam sobie, że wykorzystanie głosowe to przyjemne wrażenie i doświadczenie podnosi do kolejnej potęgi.

Błędy też znajdziemy
Oczywiście w aktualizacji do Jelly Bean nie wszystko poszło tak gładko. Jednak dostrzeżone przeze mnie (póki co) bugi nie należą na szczęście do tych uniemożliwiających sprawne korzystanie z urządzenia. Znana i lubiana animacja telewizora CRT, pojawiająca się podczas blokowania ekranu widoczna jest bardzo rzadko, losowo. Także czasem występuje problem z widżetami i ikonami na pulpitach. Przesuwanie ekranów powoduje wyświetlanie się swego rodzaju artefaktów, które dopiero po chwili zmieniają się w elementy, którymi powinny być od początku. Niestety nie jestem w stanie stwierdzić skąd się to bierze, dlaczego taka sytuacja ma miejsce. Myślę, że ma to związek z mocnym obciążeniem urządzenia, instalacją a następnie uruchomieniem bardzo zasobożernej aplikacji. Po jej zamknięciu (co trwa naprawdę konkretną chwilę) system musi jakoś odzyskać swoje zasoby i pojawiają się efekty. Takie odniosłem wrażenie, świadkiem problemów z ikonami i widżetami byłem na razie ze dwa razy i za każdym razem działo się to w momencie, gdy zmuszałem Neksusa do konkretnego wysiłku.

Tekst ten nie powstał po to, by stwierdzić, że zakup Neksusa S w dzisiejszych czasach, ze względu na najnowszą wersję Androida to dobry pomysł. Zwłaszcza że gdy dobrze się rozejrzeć, to w cenie Neksusa można znaleźć smartfony o znacznie lepszych parametrach, a wśród nich także takie, które mają spore szanse na otrzymanie update’u do 4.1 Jelly Bean. Warto było jednak poświęcić Samsungowi i9020/9023 kilka chwil na naszym portalu, bowiem niezależnie od swojego wnętrza, Nexus S pozostaje dowodem na to, że gdy producentowi naprawdę zależy, to jest w stanie osiągnąć wiele. Jak na tle tego urządzenia wygląda LG Optimus 2X wciąż czekający na Androida 4.0? Jak wygląda HTC, które już w kilka miesięcy od premiery modelu One V o tym telefonie zapomniało, i update do Jelly Bean skreśliło? Takich sytuacji możnaby wymienić jeszcze wiele. A sprawa okazuje się o wiele prostsza, niż nam, użytkownikom, klientom i fanom się wmawia: po prostu chcieć to móc.

Comments are closed.